Huta Metali Nieżelaznych Szopienice istniała wprawdzie przeszło 150 lat, ale przez wiele dziesiątków lat nie posiadała ona zorganizowanej służby przeciwpożarowej. Nie wynikało to wcale z tej przyczyny, że w hucie nie istniała nigdy groźba pożaru. Przeciwnie pożary bywały, nawet groźne, ale owe lata to okres wyjątkowy. Śląsk żył wówczas gorączką cynku, a panująca przeważ-nie bardzo korzystna koniunktura na ten me¬tal na rynku światowym dawała właścicielom hut cynku bardzo duże, wielomilionowe zyski. Eksploatowano więc intensywnie, inwestując jedynie w to, co przysparzało dalszych dodatkowych kapitałów. Nie dbano o bezpieczeństwo załogi jak również o zabezpieczenie obiektów hutniczych. Nie było zresztą w tym zakresie przepisów, które zmuszałyby właściciela przedsiębiorstwa do organizowania odpowiednich służb.
Dokumenty z tamtych lat są skąpe, ale wiadomo np. o groźnej wichurze, która w 1843 r. spowodowała pożar w hucie Wilhelmina. W dniu 9 grudnia w czasie burzy zwalił się dach w hucie nr 1 i spadając na pracujące ogniem piece destylacyjne spłonął doszczętnie. Kolejny groźny pożar zanotowano w 1867 r. w hucie cynku Paweł – spłonęła wówczas całkowicie wytwórnia bieli cynkowej. Fabryki ponownie już nie uruchomiono. Pożar lokalizowali jak mogli sami hutnicy, gdyż nie było służby przeciwpożarowej nie tylko w hucie, ale nawet w całym ówczesnym powiecie bytomskim. Tworzenie pierwszych jednostek ochotniczych straży pożarnej, zalecane przez pruską administrację państwową, miało na tym terenie miejsce wpierw w miastach: w Bytomiu w 1861 r. i w Mysłowicach w 1864 r. Na miejscu w Roździeniu-Szopienicach ochotniczą straż pożarną „Neptun” założono w dziesięć lat później – w 1874 r., a w sąsiedniej Małej Dąbrówce dopiero w 1895 r.
Mimo, że skutki pożarów w hutach Wilhelmina i Paweł były dotkliwe, spowodowały bowiem straty w majątku i produkcji, to jednak właściciele zakładu nie wyciągnęli z tego wypadku żadnych wniosków, gdyż przez dalsze dziesiątki lat służby przeciwpożarowej w hucie nie zorganizowano.
Wynikało to z bardzo wysokiej opłacalności produkcji cynku i wyjątkowo niskich, kosztów budowy nowej huty, które zwracały się niejednokrotnie już po kilku miesiącach eksploatacji, Właściciele huty woleli więc ryzykować poniesienie kosztów związanych z ewentualnym pożarem, niż utrzymywać w zakładzie stałą straż pożarną.
Na stan taki wpływała również do pewnego stopnia struktura organizacyjna szopienickiego zespołu hut. Firma Spadkobierców Gieschego posiadała tu początkowo jedynie hutę Wilhelmina i mimo, że szopienicki ośrodek powiększał się z biegiem lat o dalsze huty cynku i ołowiu, to jednak pozostawały one nadal samodzielnymi, w dodatku dość odległymi od siebie, jednostkami. Dopiero rozpoczęty w ostatnich dziesięcioleciach tamtego stulecia proces koncentracji produkcji, polegający na znacznej rozbudowie zakładów oraz wybudowaniu sieci kolejki łączącej wszystkie huty z kopalnią węgla, wreszcie utworzenie jako ośrodka dyspozycyjnego dyrekcji hut, doprowadził do ściślejszego powiązania zakładów.
Sprzyjające warunki dla zorganizowania zakładowej, zawodowej straży pożarnej zaistniały jednak dopiero z chwilą podjęcia w latach 1908 – 1912 budowy nowoczesnego jak na owe czasy kompleksu hut cynku i prażalni blendy /dzisiejszy I kompleks huty/. Miał to być zakład reprezentujący nową technikę, przez znawców oceniany jako wzorcowy, nie mógł więc nie posiadać własnej zakładowej straży pożarnej. Zresztą wymogi w tym okresie były już inne niż przed dziesiątkami lat, stąd też projekt budowy l kompleksu przewidywał obok urządzeń produkcyjnych również budowę strażackiego depot z pomieszczeniami dla komendy oraz mieszkaniami dla drużyny.
W ramach prac przy budowle I kompleksu oddano ostatecznie pod koniec 1912 r. wspomniane obiekty strażackie do użytku.
Nim to jednak nastąpiło zdarzył się wypadek, który był jak gdyby przypomnieniom na czasie, że straż pożarna w nowoczesnym zakładzie przemysłowym jest naprawdę czymś nieodzownym.
13 maja 1912 r. o godzinie 4 rano w czasie szalejącej burzy, silny podmuch wiatru zerwał dach dopiero co uruchomionej muflarni. Część dachu spadła na dach sąsiadującej z muflarnią I hali huty cynku, który pod jej ciężarem zawalił się, a reszta na II halę huty cynku. W hali I w okolicy pieca grzewczego wybuchł pożar, który z wielką szybkością rozprzestrzenił się obejmując również dach II hali. Wkrótce szczątki dachów obu hal leżały na poziomie roboczym huty. Straży pożarnej w zakładzie jeszcze nie było, zaalarmowano więc okoliczne straże. W 8 minut przybyła zawodowa straż pożarna kopalni Giesche z Nikiszowca, tuż za nią ochotnicza straż pożarna z Roździenia-Szopienic, a dalej ochotnicze straże z Giszowca i Mysłowic, jedna straż nawet z zagranicy, z Niwki w dawnym Królestwie Polskim. Straże miały poważne trudności przy gaszeniu pożaru, gdyż w wodociągu powiatowym było bardzo niskie ciśnienie. W końcu jednak pożar ugaszono, ruch huty został utrzymany. Piece przykryto prowizorycznym dachem. Poniesione szkody kosztowały jednak 50. 000 marek.
Powołana w grudniu 1912 r. zakładowa straż pożarna krzepła w warunkach poprzedzonych poważnym pożarem tym bardziej, że stan wyposażenia młodej jednostki poprawił się zasadniczo z chwilą otrzymania z początkiem 1913 r. nowego sprzętu. Odtąd wyposażenie straży było następujące:
- automobilowa sikawka motorowa marki Daimler 45 SM, o zdolności 12001 na minutę przy ciśnieniu 12 atm. Pojazd z pełnym wyposażeniem i obsadą stanowił samodzielny pluton strażacki;
- czterokołowa, mechaniczna, obrotowa drabina z zaprzęgiem jednokonnym. Drabina przy całkowitym wysunięciu miała 25 m długości;
- ruchoma sikawka parowa z zaprzęgiem konnym, posiadająca stojący kocioł parowy. Wydajność 12001 na minutę. Wysokość strumienia wody 20 m;
- ruchoma ręczna sikawka z zaprzęgiem konnym, wyposażona w sprzęt gaśniczy;
- 2-kołowy ręczny wózek do wężów strażackich;
- 2 lekkie wozy sanitarne z zaprzęgiem konnym, wyposażone w nosze i apteczki podręczne.
Szczególnie cennym nabytkiem był samochód pożarniczy marki Daimler, który był w owym czasie rewelacją, gdyż pozwalał drużynie bardzo szybko dotrzeć do miejsca pożaru i posiadał autopompę. Poza tym samochód posiadał drabinę i dwa zwijadła węży po 100 m. Załoga jego składała się z 8 strażaków, którzy siedzieli po bokach samochodu. Przednie koła samochodu były już pneumatyczne, natomiast na tylnych były jeszcze pełne gumy, Samochód nie posiadał kabiny dla załogi, strażaków osłaniała jedynie szyba z przodu samochodu.
Poza wspomnianym sprzętem straż dysponowała wieżą do ćwiczeń, w której urządzony był szyb do suszenia węży strażackich. Obok znajdował się basen na wodę o pojemności 16 – 17 m2, który służył do mycia węży, a w czasie ćwiczeń strażackich pobierano z niego wodę do sikawki motorowej.
Do wieży ćwiczeń przylegała stajnia dla koni zaprzęgowych, warsztat stolarski, rymarski i krawiecki. Warsztat stolarski wykonywał naprawy sprzętu strażackiego, zaś rymarski trudnił się konserwacją uprzęży dla całego taboru konnego zakładów i naprawą pasów transmisyjnych urządzeń hutniczych. W warsztacie krawieckim szyto nowe mundury strażackie i wykonywano naprawy.
W owym czasie nie było w zakładach ambulatoriów i wydzielonej służby sanitarnej. Służbę tę pełnili wyszkoleni strażacy – sanitariusze. Główna stacja opatrunkowa, wyposażona w odpowiednie materiały mieściła się w budynku komendy straży, zaś na poszczególnych kompleksach było 12 punktów opatrunkowych, które mogły udzielić pierwszej pomocy.
Z czasem, w późniejszych latach wozy sanitarne z zaprzęgami konnymi zastąpione zostały samochodami sanitarnymi.
Opracował: dr Emanuel Wilczok