piątek, 26 kwietnia

Przyszło lato

No i przyszło długo oczekiwane lato, a koronawirus nie odszedł. Nie o pandemii będzie mowa, bo mamy ją na co dzień. Nadal używamy maseczek i wyglądamy jak z amerykańskich westernów. Nic tylko napadać na banki, lecz nie ma po co, bo zmniejszyli nam stopy oprocentowania, więc szkoda narażać nasze stopy w razie ucieczki po udanym skoku. Jest lato, więc będzie na wesoło, bo tego nam ciągle trzeba, kiedy wokół restrykcje i postraszanki.

Opakowanie bombonierki z okresu PRL-u z ówczesną nazwą firmy cukierniczej E. Wedel po jej nacjonalizacji, fot. Mateusz Opasiński / Wikimedia

22 lipca kojarzy nam się już tylko z wedlowskimi czekoladkami, a nie dawnym świętem państwowym, które było i przeminęło z wiatrem historii.

JUBILEUSZ

To będzie data z naszej parafii – 30 lipca 2000 roku (była to deszczowa niedziela) pieczę nad szopienicką parafią św. Jadwigi obejmował nowy proboszcz, otrzymując z rąk księdza proboszcza Józefa Klemensa symboliczne klucze – ks. Grzegorz Krząkała. Dwadzieścia lat temu to było, a minęło niezwykle szybko. I tak rozpoczął się nowy etap w naszej lokalnej historii parafialnej, gdyż od początku ksiądz proboszcz wprowadził wiele nowości w jej życie. Rozpoczęły się pielgrzymowania do europejskich sanktuariów i mieliśmy okazję odwiedzić wiele miejsc znanych dotąd tylko z opowieści i reportaży telewizyjnych. Zaczęło się od Andechs, czyli miejsca urodzenia naszej patronki – św. Jadwigi Śląskiej. I tak na dobry początek rok po roku odwiedzaliśmy Mariazell, Rzym, Lourdes i La Salette, Ziemię Świętą, Fatimę, Wilno i Medjugorie. Były też pielgrzymki krajowe. Nowy proboszcz, polecając się stale opiece Patronki, pielgrzymował z parafianami do Trzebnicy a także Lichenia, a potem Krakowa Łagiewnik. To tylko fragment jego pracy, bo priorytetem jego starań była ciągła troska o nasz kościół. Wysiłki, by zmienić wnętrze świątyni i plac wokół niej, odrestaurowanie Piety, Grupy Ukrzyżowania, remont i malowanie wnętrza, to ciągła praca, dzięki której kościół wypiękniał i odzyskał swój neogotycki blask. Można by jeszcze wiele inicjatyw wyliczyć, lecz najważniejsza dla proboszcza ks. Grzegorza zawsze jest posługa kapłańska i godne sprawowanie Eucharystii, aby wierni mogli należycie przeżywać uczestnictwo w liturgii mszy świętych i nabożeństw. Należy dodać jeszcze, iż ksiądz proboszcz już od kilkunastu lat pełni obowiązki Krajowego Duszpasterza Pracowników Wodociągów, Kanalizacji, Gospodarki Komunalnej, Ochrony Środowiska. Podczas pielgrzymki w Rzymie ksiądz proboszcz mógł zetknąć się ze starożytnymi akweduktami – zalążkiem współczesnych wodociągów. Może był to dobry znak dla jego pracy? Dziękując mu za wszystko, co zrobił i czyni nadal, wypada życzyć Księdzu Proboszczowi na dalsze lata zdrowia, siły, opieki Opatrzności i św. Jadwigi Śląskiej w jego kapłańskiej drodze. Bo do emerytury jeszcze daleko.

LATO W MIEŚCIE

A teraz o lecie w mieście, bo większość z nas tutaj je spędzi. A zatem chwila wspomnień o tym, jak to dawniej w Szopienicach bywało. Jako że spora część czytelników rekrutuje się jeszcze z czasów dwudziestego wieku, wróćmy do lat minionych. W Polsce było tylko jedno biuro podróży – ORBIS i dzięki niemu możliwe były podróże w świat, ale tylko dla wybranych. Bo któż o takich wówczas ze zwykłych śmiertelników mógł pomarzyć? Lato było czasem wczasów pod gruszą. Były to wyjazdy na wieś, do rodziny lub znajomych. Jeśli było się szczęśliwym posiadaczem działki albo przydomowego ogródka, to cóż więcej potrzebne było do szczęścia? Letnie wieczory spędzano na podwórkach i w „laubach”. To był luksus. No i oczywiście były też Stawiki z trawiastą plażą, pochłaniające co roku ofiary kąpieli w miejscach niedozwolonych. Kto myślał wtedy, że będą tu kiedyś prawdziwe miejsca rekreacji?

Były też rodzinne wypady balkanem do Giszowca i Nikiszowca. W Giszowcu były lasy i cisza, i było jak na prawdziwym letnisku. Balkan jeździł z punktualnością szwajcarskiego zegarka, a podróż nim, zwłaszcza dla dzieciaków, stanowiła prawdziwą przygodę. Mógł śmiało rywalizować ze współczesnym metrem. Nie było wtedy małej gastronomii, toteż zabierało się z domu wałówkę. Wałówka to wszystko, co można było zjeść z apetytem na świeżym powietrzu. Największym rarytasem i smakołykiem była bułka z „karbinadlem”, czyli prekursorka hamburgera z McDonalda. Zamiast coca-coli była herbata w butelce oraz woda sodowa z sokiem domowej roboty. Zamiast tych wszystkich oferowanych dziś w reklamach napojów energizujących najbardziej smakowały „brauzy”. Paczuszka proszku o smaku cytrynowym kosztowała 40 groszy i zalewało się ją kranówką, a potem zaszumiało, poleciały bąbelki i się piło! Wysiadają szampany dla aktualnych małolatów. Nasze dzieciństwo to były „brauzy” – najlepsze w sklepiku pani Julii Zugowej. Takie mieliśmy wywczasy, dopóki nie powstał Fundusz Wczasów Pracowniczych. A to już był inny świat. Trzeba przyznać, że Huta Metali Nieżelaznych o swoich pracowników i ich rodziny pod tym względem dbała. I na wczasy skierowania były dla wszystkich. Latem organizowano kolonie dla dzieci do pięknych zakątków kraju. Kolonie umożliwiały dzieciom nie tylko wypoczynek i zabawę, lecz i pobyt dla podratowania zdrowia. Wiadomo, w jakich żyliśmy tu warunkach i być może przyczyną naszych obecnych kłopotów z chodzeniem jest „ołów w nogach”, który pozostał na pamiątkę. Więc znaczna część starszego pokolenia drepta sobie w towarzystwie laseczki  bądź berła, tyle że nie królewskiego, a ortopedycznego. Lata mijają, a my we wspomnieniach udajemy się w tamte strony – zielone, gdzie można było odpoczywać.

Lato było też czasem, gdy piękniały nasze ulice. Bo wielu mieszkańców ozdabiało swoje okna i balkony kwiatami. Na szczęście i dziś można je podziwiać, tonące w kolorowych kwiatach. To dodaje uroku ulicom, a skoro już nimi sobie chodzimy, to przy okazji o ich patronach, bo często jestem pytana właśnie o to, kim niektórzy z nich byli. A zatem prezentujemy:

PATRONI NASZYCH ULIC

Adam Kocur (1894-1965) – boczna uliczka od Morawy biegnie w kierunku cmentarza ewangelickiego. Adam Kocur był prezydentem Katowic w latach 1928-1939. Zasłynął m.in. tym, że w Katowicach udzielił ślubu Janowi Kiepurze i Marcie Eggerth. W związku z tym powstało takie powiedzonko: „Marta Eggerth i Kiepura połączeni przez Kocura”. Po wojnie żył na emigracji, przyjął święcenia kapłańskie już jako dojrzały człowiek i pracował jako duszpasterz polonijny we Frankfurcie nad Menem, gdzie zmarł.

 

 

Major Henryk Sucharski (1898-1946) – to boczna uliczka od Przelotowej. Skoro mamy ulicę Obrońców Westerplatte, to jeden z najsłynniejszych jej obrońców i bohaterów musi mieć swoją uliczkę, a na takie miano swoją heroiczną postawą zasłużył. Smutne powojenne losy rzuciły go na emigrację. Zmarł w Neapolu, podobnie jak nasz wielki polski pisarz Gustaw Herling-Grudziński.

 

 

Melchior Wańkowicz (1892-1974) – uliczka prowadzi do poczty od ul. bpa Bednorza w dół do ul. Obrońców Westerplatte. Wańkowicz to wyjątkowa a nawet legendarna postać w naszej literaturze współczesnej. Pisarz, wybitny dziennikarz, żołnierz. Uczestniczył w bitwie pod Monte Cassino. Przed wojną zasłynął jako autor pierwszego chyba hasła reklamowego: „Cukier krzepi”. Po wojnie, do 1956 roku, przebywał na emigracji, z której powrócił po odwilży październikowej. Zmarł w Warszawie i spoczywa na Powązkach. Autor wielu wspaniałych książek, spośród których najbardziej wzrusza „Ziele na kraterze”.

I jeszcze dwie uliczki poświęcone tym, którzy pokochali Szopienice, gdzie spędzili swoje pracowite życie i spoczęli na naszym cmentarzu.

Józefa Kantorówna (1896-1990). Nauczycielka, harcerka, więźniarka obozu koncentracyjnego w Ravensbrück, wychowawczyni wielu starszych pokoleń mieszkańców Szopienic. Tutaj przybyła jako młoda nauczycielka i pozostała na zawsze. Ma tablicę pamiątkową w naszym kościele, upamiętniającą nadanie jej przez papieża Pawła VI specjalnego odznaczenia „Pro Eclessia et Pontifice”. Służyła wiernie Bogu i Ojczyźnie. Warto nadmienić, że była ciocią Tadeusza Kantora, wybitnego aktora i reżysera, założyciela teatru Cricot 2 w Krakowie.

 

Stanisław Olchawa (1905-1990). Lekarz rodem z Wielkopolski, który całe życie związał ze Śląskiem. Służył swą wiedzą i powołaniem kilku pokoleniom. Był wspaniałym lekarzem, a przy tym niezwykle skromnym człowiekiem, podobnie jak jego żona – Zofia – również lekarka, która zajmowała się leczeniem dzieci. Uliczka jego imienia znajduje się obok parku Walentego Roździeńskiego.

Takich mamy wielkich patronów niewielkich uliczek, lecz ważne, abyśmy o nich pamiętali. Zasłużyli sobie na pamięć i szacunek za dobre i pracowite życie, bo takie wiedli. Bez splendorów i wielkich czynów, ale to, co robili, czynili po prostu z sercem. I to chyba w życiu jest najważniejsze. Miłych spacerów tymi uliczkami wypada życzyć przechodniom, a mieszkańcom dumy, że przy nich właśnie mieszkają!

MARIA KAŹMIERCZAK

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *