Pamiętacie, Drodzy Czytelnicy, ten szczególny czas, kiedy nieuchronnie kończył się sierpień i trzeba było pomyśleć o powrocie do szkoły? Przed księgarnią szopienicką ustawiały się długie kolejki rodziców i dziadków, aby zakupić podręczniki obowiązkowe i takie same w całym kraju. Po zeszyty, ołówki, kredki, plastelinę, gumki – myszki, piórniki i bloki rysunkowe oraz przyrządy do geometrii ustawiała się druga kolejna przed sklepem zabawkowym (tam, gdzie teraz torebki i firanki). W sklepie tzw. sportowym zaopatrywano się w tenisówki, trampki, koszulki i szarawary, czyli krótkie portki na lekcje gimnastyki. Tak przed pół wiekiem i jeszcze dawniej, bo w latach 50. przygotowywano się do rozpoczęcia nowego roku szkolnego szopienickich dzieci i młodzieży. Szkół było dużo. W obrębie Szopienic działały szkoły nr 41, 42, 43, 44 i 45. Szkoły średnie to VI Liceum Ogólnokształcące im. Jana Długosza, Technikum Przemysłu Spożywczego, Technikum Hutnicze, Zespół Szkół Gastronomicznych. Młodzieży było sporo. W tych dawnych czasach uczniowie tak szkół podstawowych, jak i średnich, byli rozpoznawalni, bo obowiązkowo nosili tarcze. Dziś trudno to sobie wyobrazić szkolnej młodzieży, że coś takiego mogło być obowiązkowe i w ogóle istniało. Tarcze z numerem szkoły i jego logo przyszywano do rękawów płaszcza lub kurtki, a także do rękawów fartuchów szkolnych, które były przepisowym strojem uczennic. Uczniowie nosili bluzy lub ciemne swetry, i oczywiście, tarcze musiały też być przyszywane. Jeżeli były przypięte agrafką, to takie wykroczenie kończyło się obniżeniem oceny ze sprawowania lub reprymendą ze strony dyrektora szkoły. Wychowywani byliśmy w karności i dyscyplinie, o której dziś trudno opowiadać, a młodszym pokoleniom w takową trudno nawet uwierzyć.
No i przychodził wrzesień, a wraz z nim powrót do szkół. A tam rozbrzmiewał na powitanie pierwszy dzwonek dla pierwszaków lub kolejny dla starszych uczniów. W ten pierwszy dzień to jeszcze białe bluzki i białe koszule, jeszcze uśmiechnięte twarze na widok koleżanek i kolegów, jeszcze wesołe rozmowy o wakacjach i przygodach. No i powrót do rzeczywistości, tej szkolnej nazywanej „szarą”, „ponurą”, „drogą przez mękę” szkolnych lektur, definicji, praw fizyki, doświadczeń chemicznych, wędrówek po mapach i atlasach, dat historycznych. Były też zajęcia rozrywkowe – wf, śpiew, prace ręczne, od czasu do czasu szkolne akademie lub wycieczki do planetarium lub wyjścia do kina na filmy „jedynie słuszne”, a w szkołach średnich – do teatru lub filharmonii. I tak do czerwca. Do tego dzwonka, który obwieszczał początek wakacji, a sam mógł sobie odpocząć. Kiedy uczęszcza się do szkoły, to człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, że to najlepszy okres w jego życiu. Później dopiero rozpoczną się schody naszego dorosłego życia.
Wiek dwudziesty to już zupełnie inne czasy, należy do wspomnień emerytów wieku dwudziestego pierwszego, którzy niegdyś zasiadali w ławkach, nosili tornistry, czyli „pukeltasze”, pisali obsadkami z piórkiem, maczając je w kałamarzach z atramentem, dopóki nie wyparły ich wieczne pióra, a później długopisy. Jest jednak coś, co łączy pokolenia – to są TYTY, zwane „rogami obfitości”, bo to brzmi kulturalniej! A nasze „tyty” to były wspaniałe atrybuty pierwszoklasistów! Czego w nich nie było! Miały osłodzić dzieciom rozstanie z czasem beztroski, a wejściem w nowy świat, który będą poznawać przez naukę. A to spotkanie i rozpoczęcie nowego etapu życia do łatwych nie należało. Więc na słodko – czekoladki, cukierki, dropsy, wafelki, ciasteczka, batoniki, ale nie takie jak dzisiejsze, znane z reklam. Rodzice, na ile pozwalał im budżet, no i zaopatrzenie rynkowe, jak mogli, starali się umilić swoim pociechom ten ważny dzień. Obowiązkowe też były zdjęcia z „tytą” u fotografów. Dziś, te wówczas czarno-białe fotki, to wspomnienia utrwalone w kadrze pamięci, są ozdobą albumów rodzinnych.
Ach! Jakie to były czasy – możemy westchnąć z nostalgią i wzruszeniem. Były piękne, choć żegnało się dzieciństwo, a wkraczało w wiek tzw. „cielęcy”, trwający kilka dobrych lat. A później przychodziła młodość, a to już było zupełnie coś innego. Chodziło się do szkoły – raz radośniej, raz w gorszym nastroju, np. kiedy były zapowiadane klasówki. Przechodząc obok naszego parafialnego kościoła, obserwowało się, czy stoi przed nim pusty karawan, bo jeżeli był, to znaczyło, że jakaś lekcja przepadnie, a może i klasówka. Zresztą, do kościoła ówcześni uczniowie przed lekcjami wchodzili na krótką modlitwę, tak sami od siebie, bo tego potrzebowali. I choć były to czasy powszechnej ateizacji, to oni nie obawiali się i wchodzili i duch przetrwał.
Nie mieliśmy laptopów, komórek, Internetu, ajfonów, wspaniałych pracowni multimedialnych, wyposażonych w komputery, lecz znaliśmy na pamięć tabliczkę mnożenia, a nawet znaliśmy (niektórzy) poczet królów polskich. Nie wyjeżdżaliśmy do egzotycznych krajów na wakacje, były kolonie letnie, obozy harcerskie i zimowiska do najpiękniejszych zakątków naszej ojczyzny, które łączyły nas i uczyły przyjaźni, trwającej latami a wyniesionej właśnie ze szkolnej ławy. Do dziś pozdrawiamy się z uśmiechem i wspominamy tamte lata. Słysząc dźwięk szkolnych dzwonków przeżywamy przez chwilę coś, co z zakamarków pamięci przywołuje wspomnienia i robi się na chwilę weselej, i nawet gotowi jesteśmy przyspieszyć coraz powolniejsze kroki, żeby się nie spóźnić na lekcje. Bo przecież „całe życie jest szkołą” – jak przed wiekami powiedział Jan Amos Komenski, patron współczesnych programów nauczania „Comenius”. A jeszcze wcześniej patron naszego Liceum, Jan Długosz, zapisał w kronikach, że „nad wiedzę nie masz nic cenniejszego”. Zdobywajcie ją zatem, młodzi, w swoich szkołach, które po latach będziecie wspominać tak samo jak dziś czynią to wasze babcie i dziadkowie. I szanujcie ich wspomnienia.