środa, 11 grudnia

„Rusy” w Szopienicach. Opowieści o „wyzwoleniu”

74 lata temu, 27 stycznia, Armia Czerwona wkroczyła do Szopienic. Mroźna sobota 1945 roku stała się jednym z ważniejszych dni w dziejach miejscowości. Przez wiele lat do wydarzeń, które wówczas się rozegrały, wracali zarówno historycy, jak i komunistyczni propagandziści. Oficjalnym peanom na cześć „wyzwolicieli”, które słyszano podczas uroczystych akademii, odpowiadały też przekazywane w zaciszu domowym opowieści. Niektóre z nich do dzisiaj wywołują silne emocje. Warto je poznać.

Blisko. Coraz bliżej.

LISTOPAD 1944 ROKU. Kwatera Główna Naczelnego Dowództwa ZSRR. Stalin analizuje plan operacji wojskowych nad Wisłą i Odrą. Marszałek Iwan Koniew, który przedstawił propozycję ataku, po latach będzie wspominał: Nawet na mapie wielkość Śląska i jego potęga wyglądały imponująco. Stalin, jak doskonale zrozumiałem, podkreślił ten fakt, gdy powiedział, wskazując palcem na mapę i zakreślając granice regionu: „Złoto!”. Koniew zrozumiał intencję Wodza. Zapisał: Dla mnie jako dowódcy Frontu już i bez tego jasne było, że sprawę wyzwolenia Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego trzeba potraktować w szczególny sposób. Należało zastosować wszystkie środki dla możliwie pełnego zachowania jego potencjału przemysłowego (….). Wzięcie do niewoli wielu nieprzyjacielskich dywizji było w tym wypadku mniej ważne niż sprawa ocalenia potężnego regionu przemysłowego.

W 1944 roku my już wiedzieliśmy, że Hitler przegra tę wojnę – opowiada pan Józef. Miał wówczas dziesięć lat i mieszkał w Ogrodzie Dworcowym – Nie, nikt o tym głośno nie mówił – wyprzedza ewentualne pytanie – bo za takie słowa można było trafić do lagru. Więc milczeliśmy. Ale trudno było się nie domyślić. Proboszcz Thiele odprawiał coraz więcej mszy za poległych i zaginionych na wojnie. Do Wehrmachtu powoływali coraz młodszych i coraz starszych. Byli gotowi nawet zmieniać Volkslistę powstańcom śląskim, żeby kwalifikowali się do wojska. W „Wochenschau”, czyli kronice filmowej, którą wyświetlano w kinach, pojawiało się coraz mniej faktów, a coraz więcej propagandy. Ale najlepszym źródłem informacji o ruchach wojska były… kobiety. Kiedy spotykały się, wymieniały informacje o swoich mężach, narzeczonych, synach i braciach w Wehrmachcie. Mówiły, skąd otrzymywały listy. I w tych rozmowach pojawiały się nazwy miejscowości, oddalonych już nie o tysiące, ale o setki kilometrów od nas… Im gorsze wieści dobiegały z frontu, tym częściej kierownik naszej szkoły (obecnie SP nr 42), „Schulleiter” Kahlert, wspominał o „Wunderwaffe”, czyli „cudownej broni”, dzięki której Niemcy zapanują nad światem. Nie wiem, czy uspokajał nas, czy siebie…Tak dotrwaliśmy do ferii świątecznych…

STYCZEŃ 1945 ROKU. O Górny Śląsk będzie walczyć 59. Armia I Frontu Ukraińskiego. Jej dowódca, Iwan Tierientjewicz Korownikow, otrzymuje rozkaz: Przerwać obronę przeciwnika na linii rzek Przemszy i Białej Przemszy i wykonać główne natarcie zbieżnymi skrzydłami 43 i 115 korpusów Armii i 4 Korpusu Pancernego w ogólnym kierunku na Mysłowice i Katowice. Rozbić broniące się zgrupowanie nieprzyjaciela i opanować miejscowości: Będzin, Sosnowiec i Mysłowice, a następnie, rozwijając natarcie w kierunku Katowic i Gliwic, zająć miasta Chorzów i Katowice i dojść do rubieży Zabrze – Mikołów. Armia ma niszczyć żywe siły przeciwnika i jego sprzęt wojenny możliwie nie w samym centrum obszaru przemysłowego, lecz na jego przedpolach.

Do obrony górnośląskiego okręgu przemysłowego Niemcy wyznaczyli 17 Armię, wchodzącą w skład Grupy Armii Środek, a wzmocnioną siłami Volkssturmu. Jej meldunki ze stycznia 1945 roku nie pozostawiają złudzeń: 17.01.1945: […} W obszarze przełamania Kraków – Częstochowa – Modlin nieprzyjaciel przekroczył silnymi oddziałami piechoty drogę i linię kolejową Kraków – Katowice. […] 20.01.1945.: […] Na zachód od Krakowa i wschód od okręgu przemysłowego nieprzyjaciel częściowo przedarł się po zaciętych walkach do wschodnich skrajów miejscowości Trzebinia i Dąbrowa Górnicza. […]. 22 stycznia meldowano o przełamaniu frontu w wielu miejscach na wschodzie, wzdłuż linii obrony Jaworzno – Dąbrowa Górnicza.

Pan Józef kontynuuje swą opowieść  –  Kiedy wróciliśmy po feriach do szkoły, 7 stycznia, jeden z nauczycieli stwierdził, że będzie tu prawdopodobnie szpital. Kazał nam wynosić ławki. Ucieszyliśmy się. Następnego dnia już nie było zajęć. Kierownik Kahlert został powołany do Volksstrumu. Inni „rechtorzy” zresztą też. A my mieliśmy mnóstwo wolnego czasu. W drugiej połowie stycznia z Szopienic zaczęli uciekać Niemcy. Zniknął gdzieś nielubiany przez wszystkich konfident i donosiciel, Kuc (nie był spokrewniony z reżyserem, zresztą ten drugi utrwalił go na kartach „Piątej strony świata”). Wreszcie przyszedł pożegnać się z nami kierujący pracą parowozowni berlińczyk – Stagen. Przyjechał tu na początku wojny. Miał wyższe wykształcenie, był bardzo kulturalny. Chyba dzięki temu, że zgodził się nadzorować tak ważny punkt komunikacyjny, jakim były Szopienice, uniknął służby w Wehrmachcie. Cenił ojca, dlatego zachęcał go, by uciekał. Ostrzegał go przed Armią Czerwoną. Ale ojciec pokiwał tylko głową i powiedział: „Tu mieszkałem całe życie i tu będę mieszkał”. Pożegnali się serdecznie. Po wyjeździe Stagena jeszcze bardziej wzmógł się chaos. Przez stację przejeżdżały pociągi z ewakuującymi się Niemcami. Później okazało się, że  uciekali dosłownie w ostatnim momencie, bo gauleiter Bracht miał rozkaz jak najdłużej korzystać ze „śląskiego złota”. Bez dostaw z kopalń i hut przemysł zbrojeniowy III Rzeszy był znacznie osłabiony.  Coraz częściej nad Szopienicami krążyły samoloty. Jeden z nich leciał tak nisko, że drżały szyby w oknach. O tym, że robi się niebezpiecznie, przekonaliśmy się około 23-24 stycznia. W rejonie obecnej hali sportowej przy ul. 11 listopada pojawiły się niemieckie działa. Nie było wątpliwości. Możemy znaleźć się w ogniu walk. Przecież Ogród Dworcowy to punkt strategiczny – przy kluczowym dla transportu węźle kolejowym. Rodzice podjęli decyzję. Przenosimy się do piwnicy – ma wzmocnione stropy, więc jest w miarę bezpieczna. Schodzą tu też inni sąsiedzi. Nikt chyba nie korzysta z niemieckich schronów, wybudowanych już w czasie wojny. I nikt też nie wie, co robić. Przestała działać elektrownia, więc o zmroku korzystaliśmy z lamp naftowych. Ludzie byli zdezorientowani.

Zdezorientowana była także Anna, oczekująca narodzin swojego drugiego dziecka. Jej córka, Maria, przypomina styczniowe dni: Mieszkaliśmy na Burowcu. Rodzice doszli do wniosku, że najlepiej będzie przeczekać najgorszy czas w schronie. Wejście do niego znajdowało się w skarpie, nieopodal starego koryta Rawy. Według pogłosek podziemne korytarze prowadziły aż na Borki. Mama liczyła się z tym, że w tym schronie może zacząć rodzić. Była bardzo zdenerwowana. Przenieśliśmy tam nie tylko jedzenie, ale i pierzyny, żeby było jej jak najwygodniej i cieplej. Pamiętam też, że sąsiadki zastanawiały się, gdzie ukryć swoje córki, gdy wejdzie Armia Czerwona. Jako sześcioletnie dziecko nie rozumiałam, czemu ma służyć ta „zabawa w chowanego”. Teraz wiem, że, wiadomości o gwałtach przyszły do nas wcześniej niż krasnoarmiejcy. A do tego ten okropny mróz. Przestały działać wodociągi, dlatego mój dziadek poszedł po wodę do zbiornika, który był gdzieś w okolicy poczty. Gdy wrócił, dostrzegłam, że w wiadrze tworzy się już tafla lodu…

Chaos i niepokój pamięta również pan Piotr – syn szopienickiego gospodarza. Miał wtedy prawie dwadzieścia lat: W piątek, 26 stycznia, zobaczyłem oddział Volkssturmu. Szedł obecną ulicą Morawa. Żal patrzeć. Same dziadki i chłopcy. Mówili, że będą bronić się przy Brynicy. W domach na Morawie rozmieszczeni byli też strzelcy z Wehrmachtu. Na wszelki wypadek mieliśmy przygotowaną skrytkę w tzw. komorze. Drzwi do  niej ukryte były za szafą. Tam ukryliśmy też bardziej wartościowe rzeczy, jak np. radio.

Jeden dzień, który wpłynął na tysiące kolejnych…

27 STYCZNIA 1945 ROKU. Meldunek Wehrmachtu: Punkt ciężkości walk Grupy Armii [Środek] leży w obszarze górnośląskiego okręgu przemysłowego. Wspierany dużymi siłami pancernymi przeciwnik, idąc od wschodu, północy, zachodu i południowego zachodu, dąży do prawie całkowitego okrążenia obszaru przemysłowego. Przeciwnik zajął Mysłowice, Katowice, Sosnowiec i Czeladź.

Pan Józef: W nocy z 26 na 27 stycznia słyszeliśmy pojedyncze wystrzały. Potem wszystko umilkło. Wreszcie ojciec zdecydował się wyjść na zewnątrz. Zauważył, że nie było dział, które ustawili Niemcy. Wrócił do domu. W jednej z okiennic dostrzegł dziurę – jakiś zbłąkany pocisk musiał wpaść do naszego mieszkania. Rzucił okiem na szafę – jej drzwi też były uszkodzone. Okazało się, że pocisk przebił drewno, przeleciał przez znajdującą się wewnątrz bieliznę i utkwił w bocznej ścianie mebla, skąd ojciec go wreszcie wydobył. Nosiliśmy potem te przedziurawione koszule, bo na nowe nie mogliśmy sobie pozwolić…

Pan Piotr: Wkroczenie Armii Czerwonej obserwowałem przez szpary w deskach naszej stodoły. Pamiętam słowa mamy: „Co, przewrót oglądasz?”. Żołnierze szli od wschodu. Wynędzniali. Potwornie zmęczeni. Buty niektórych nie miały nawet podeszw. Inni nosili tylko onuce. W taki mróz maszerowali niemal boso!

Graficzne przedstawienie czerwonoarmistów z okresu wojny domowej

Pani Maria: Mama nie zdecydowała się rodzić w schronie. Doszła do wniosku, że mimo wszystko bezpieczniej będzie czuła się w domu. Znowu przenosiliśmy te wszystkie pierzyny… 27 stycznia na świat przyszła Irka. Przez to, że urodziła się w tym dniu, później musiała występować na różnych akademiach, poświęconych „wyzwolicielom” jako pierwsze dziecko z Szopienic, urodzone w „wolnej Polsce”. Ponieważ 27 stycznia wszyscy zajmowali się moją młodszą siostrą, po południu niepostrzeżenie wyszłam z domu. Dotarłam do dworca towarowego. To był tzw. „Güterbahnhof” przy obecnej ul. Bednorza. Czerwonoarmiści już zajmowali się szabrowaniem. Kiedy mnie zobaczyli, uśmiechnęli się… Oczywiście, mama, gdy dowiedziała się, że gdzie byłam, omal nie dostała zawału…

Pan Józef: Postanowiłem przekonać się, jak wyglądają prawdziwe „Rusy”. Rodzice nie zauważyli, że wyszedłem z domu. Było około trzeciej po południu. Pamiętam opustoszałe ulice. W rejonie obecnego ronda wreszcie zobaczyłem „Rusów”. To musieli być jacyś sztabowcy. Mieli maskujące, białe okrycia, w rękach trzymali mapy i o czymś żywo dyskutowali. Przeszedłem około dziesięciu metrów od nich. Nawet nie zwrócili na mnie uwagi. Zadowolony, że pierwszy z rodziny widziałem czerwonoarmistów, uradowany wróciłem do rodziców. Lepiej nie wspominać o ich reakcji…

Pan Piotr: Teoretycznie w Szopienicach nie było większych walk, ale nie obyło się bez ofiar. Tu i ówdzie leżały zamarznięte, czasem w nienaturalnych pozycjach, zwłoki. Wysłano po nie furmankę. Składano na niej ciała Niemców, Rosjan i cywilów. Wszystkich pochowano w zbiorowej mogile, znajdującej się w północno-zachodniej części naszego cmentarza, patrząc w kierunku Sosnowca – po lewej stronie od krzyża. Co chyba najbardziej tragiczne, niektórzy czerwonoarmiści ginęli z rąk swoich rodaków, prawdopodobnie enkawudzistów. Bezwzględność tych ostatnich była straszna. Członkowie naszej rodziny stali się świadkami takiej bezmyślnej egzekucji „dla przykładu”. Otóż, maszerując przez Szopienice, niektórzy żołnierze wchodzili do domów i prosili o jedzenie. Jeden z nich zawitał do mojej babci Jadwigi, która właśnie odcedzała ziemniaki. Był bardzo głodny i zmęczony. Chyba nigdy w życiu nie widziałem kogoś tak wyczerpanego. Poprosił o coś do jedzenia. W rogu kuchni oparł karabin. Babcia podała mu ziemniaki. Mój ojciec, tknięty złym przeczuciem, przestrzegł go, by nie siadał. Młody człowiek jednak go nie posłuchał. Rozpoczął posiłek, ale wkrótce zasnął. Po chwili do kuchni wszedł jego starszy kolega. Był wściekły, że „młody” śpi. Usiłował go zbudzić. Zaczął krzyczeć na niego, szarpać za ubranie. Na próżno. Wreszcie mocno go kopnął. To przyniosło spodziewany skutek. Starszy zapytał, gdzie jego towarzysz położył broń. Kazał mu zbierać się czym prędzej. Wreszcie pobiegli. „Młody” kulał. Wyszliśmy do furtki, aby ich jeszcze obserwować. Niestety, przy ulicy Morawa czekał już na nich enkawudzista. Nie rozumieliśmy, co do nich mówi, ale domyśliliśmy się, że oskarżył ich o dezercję. Chwilę później nasi „goście” leżeli już martwi…

Pan Józef: W jakiś czas po zajęciu Szopienic przez Armię Czerwoną poszedłem – jako ministrant – razem z księdzem do kostnicy, która znajdowała się przy szpitalu gminnym (dziś mieści się tam szpital geriatryczny). Dawniej istniał zwyczaj, że pogrzeb rozpoczynał się od wyprowadzenia ciała albo z domu zmarłego, albo właśnie z kostnicy. Gdy dotarliśmy na miejsce, zobaczyłem coś, czego nie zapomnę do końca życia: tuż obok kostnicy leżały zamarznięte zwłoki około dwudziestu młodych Niemców. Prawdopodobnie rozstrzelano ich w momencie, gdy – na rozkaz – ściągali koszule, bo właśnie w takiej pozycji zastygli. Nie mieli butów. Czerwonoarmiści musieli je sobie przywłaszczyć. To nie jest widok odpowiedni dla dziesięciolatka. [Zabitych Niemców, leżących przy szpitalnej kostnicy, zapamiętał również słynny szopienicki malarz, Hilary Krzysztofiak, co opisał w „Nieukończonej autobiografii”, opublikowanej na łamach kwartalnika „Zapis”].

Pan Piotr: Moje najbardziej wstrząsające wspomnienia z tego czasu są tylko pośrednio związane z Szopienicami. Otóż kilka dni po „wyzwoleniu” na plac przed naszym gospodarstwem wjechał wojskowy samochód z rosyjskimi żołnierzami, którzy wyraźnie odróżniali się swoim wyglądem od tych, których widywaliśmy dotychczas. Jeden z nich zapytał, czy ktoś wie, jak dotrzeć do Oświęcimia. Bez chwili zastanowienia wypaliłem, że mogę pokierować czerwonoarmistów, bo często jeździłem tam z dziadkiem na targ. Nawet się nie spostrzegłem, a byłem już ubrany w „kufajkę”,  na głowie miałem ciepłą ruską czapę i siedziałem w samochodzie. Ojciec, widząc moją bezmyślność, popukał się w głowę, matka zaniosła się płaczem, przekonana, że widzi mnie ostatni raz, a babcia pobiegła zapalić gromnicę w intencji mojego powrotu (choć jeszcze na dobre nie wyruszyliśmy). O tym, że postąpiłem nieroztropnie, przekonałem się już w okolicach Wilhelminy. Zacząłem się bać. Kierowca wykazał się iście rosyjską fantazją i jechał „na pełnym gazie”, nie zważając na to, że jezdnia jest śliska, a po obu stronach dzisiejszej ulicy Krakowskiej stoją samochody i sprzęt wojskowy. Miałem wrażenie, że za sekundę się rozbijemy. Potem skupiłem się już tylko na wskazywaniu trasy. W Oświęcimiu nagle droga zrobiła się bardzo wyboista. Samochód podskakiwał na kolejnych nierównościach. Zdenerwowany dowódca czerwonoarmistów kazał się zatrzymać. Podejrzewał, że straciłem orientację i jedziemy w niewłaściwym kierunku. Podejrzenia takie mogły być uzasadnione – wszystko pokrywała gruba warstwa śniegu. Wreszcie jeden z żołnierzy na jego rozkaz wyszedł, by sprawdzić, dlaczego na drodze pojawiły się tak duże wyboje. Gdy wrócił, zapadła grobowa cisza. Po odgarnięciu przez niego śniegu okazało się, że na drodze leżą ciała więźniów obozu koncentracyjnego, którzy zmarli w czasie słynnego „marszu śmierci”. Jeden z nich wpatrywał się w naszego „krasnoarmiejca” nieruchomymi oczami… Udało nam się dotrzeć do obozu. Rosjanie byli bardzo ostrożni. Obawiali się, że teren jest zaminowany. Ich zadaniem było wykonanie dokumentacji fotograficznej niemieckich zbrodni. Robili zdjęcia obozu i leżących jeszcze na pryczach, nieżywych więźniów – tych, którzy nie mieli już sił, by opuścić Auschwitz. Znaleźliśmy i ciała samobójców, którzy woleli się powiesić, niż wyruszyć w „marszu śmierci”. To była moja pierwsza i ostatnia wizyta w obozie. Na szczęście, czerwonoarmiści nie planowali wcielenia mnie do wojska. Po wykonanej misji wyruszyliśmy w drogę powrotną. Gdy przyjechaliśmy do Szopienic, musiałem oddać czapkę i kufajkę. Zrobiłem to z ulgą. Rodzice, widząc, że jestem cały i zdrowy, nie posiadali się ze szczęścia.

 Nasza mała stabilizacja w cieniu czerwonej gwiazdy

SIERPIEŃ 1945. Tajny meldunek na temat sytuacji w Katowicach, wysłany do władz emigracyjnych na Zachodzie: Zarobki wobec drożyzny są niewystarczające, więc każda rodzina kombinuje, jak je uzupełnić wszelkimi możliwymi sposobami, głównie handlem spekulacyjnym […]. Milicja składa się z najgorszych mętów społecznych o przekonaniach komunistycznych lub bez przekonań, a ciągnie ich do milicji okazja łatwego i bezkarnego rabunku.

Pan Piotr: Na szczęście osobiście nie doświadczyliśmy okrucieństwa czerwonoarmistów. Chociaż, istotnie, mieliśmy okazję poznać ludzi, którzy wydawali się nie znać zbyt dobrze zdobyczy europejskiej cywilizacji. Pewnego dnia pole za naszym gospodarstwem zajęli Rosjanie. Ulokowali tam cztery armaty przeciwlotnicze. O ile się nie mylę, wykorzystali je tylko jeden raz. Wówczas w niektórych z okolicznych domów popękały szyby… Na polu przygotowali też dwa stanowiska karabinów maszynowych. Teren ogrodzono drutem kolczastym. Żołnierze, którzy go nadzorowali, przebywali w wykopanych przez siebie ziemiankach. W jednej z ziemianek znajdował się magazyn z amunicją. Zaintrygowało nas, że wśród wojskowych były także kobiety. Zajmowana przez nie część ziemianki była oddzielona przepierzeniem z desek. Jeden z krasnoarmiejców przychodził do nas, aby pożyczać różne narzędzia, tj. grabie, kosy, łopaty (te ostatnie potrzebne chociażby, aby wykopać wspomniane ziemianki). Wszystko zawsze oddawał. Okazało się, że ten młody, bo zaledwie osiemnastoletni człowiek, już od trzech lat służy w armii. Pytany, skąd pochodzi, odpowiedział, że dwa dni jechał furmanką do punktu poboru wojskowego, a stamtąd – koleją – udał się do Moskwy, gdzie przydzielono go do odpowiedniej kompanii. Przebywając u nas, stał się bohaterem pewnej zabawnej historii. Pewnego dnia wszedł do pokoju rodziców. Stała tam szafa z dużym lustrem. Młody czerwonoarmista nie rozpoznał swojego odbicia i przestraszony uciekł, sądząc, że zobaczył swojego komendanta. Dopiero po długich tłumaczeniach przekonał się, by ponownie podejść do lustra i przejrzeć się w nim. Zabawne było patrzeć, jak żołnierz przełamuje swój strach, a potem z ulgą przygląda się sobie. Okazało się, że chłopak nigdy nie widział tak dużego lustra – miał tylko bardzo małe, kieszonkowe… Od tego momentu, gdy tylko nas odwiedzał, obowiązkowo analizował swoje odbicie, poprawiał się i uśmiechał do siebie. Kiedy czerwonoarmiści opuszczali już swoje stanowisko na szopienickim polu, za dobrą współpracę, tzn. pożyczanie im narzędzi, otrzymałem na pamiątkę zdjęcie i scyzoryk z zieloną oprawką. Niestety, wyruszając w drogę, zarekwirowali nam ulubionego, pięknego konia – Rapka. Ściślej mówiąc – zorganizowali wymianę – bo zostawili w naszym gospodarstwie chudą, wynędzniałą szkapę, która po dwóch tygodniach zdechła. Pamiętam spojrzenie pięknych i smutnych oczu Rapka. Nie chciał iść z czerwonoarmistami, z całych sił się zapierał. Oni jednak biciem zmusili go do uległości…

Czerwonoarmiejcy, którzy byli w Szopienicach. Niższy miał 15 lat i od trzech służył w wojsku, wyższy początkowo bał się wielkiego lustra

Pan Józef: To było rzeczywiście zderzenie kultur. A może raczej – cywilizacji europejskiej ze zwyczajami, panującymi na jakichś dzikich azjatyckich stepach. Z jednej strony baliśmy się panicznie tej dzikości, gwałtów, kradzieży, a z drugiej dziwiliśmy się odmienności „wyzwolicieli” i z niej żartowaliśmy. Chyba każdy zna opowieści o rekwirowaniu przez żołnierzy „czasów”, czyli zegarków, strzelaniu z karabinu maszynowego do dzwoniących budzików, ubijaniu pozłacanych uszek z filiżanek i kubków, myciu rąk w muszlach klozetowych czy wyrywaniu mosiężnych kranów (tłumaczyliśmy sobie, że mosiądz przypomina trochę złoto, a krasnoarmiejscy byli przekonani, że po przytwierdzeniu armatury do innej ściany popłynie z niej woda). Czasem niewiedza żołnierzy była zatrważająca – w jednym z domów na Morawie postanowili rozniecić na środku kuchni ognisko. Widocznie mieszkali w kurnych chatach. Na szczęście w porę przyszedł właściciel mieszkania i pokazał im, do czego służy piec. To była jednocześnie zbiorowość bardzo zróżnicowana. W naszym domu nocowali na przykład bardzo kulturalni czerwonoarmiści. Wiedzieli, że ich się boimy. Musieli nas uspokajać. Rano podziękowali za nocleg. Swoją drogą, dzikość niektórych „wyzwolicieli” próbowały wykorzystać szopienickie „chachary”. Znaleźli się ludzie, którzy wskazywali „Rusom” sklepy, jakie można było okraść. Krasnoarmiejcy wybijali szyby, plądrowali, a gdy mieli już dość, czasem pozwalali zabrać coś „braciom Polakom”. Niekiedy, gdy zobaczyli, że w danym sklepie nie ma alkoholu, zostawiali wszystko ku uciesze szabrowników i szli dalej… Na bocznicy kolejowej przy dworcu towarowym walały się jakieś rzeczy z plądrowanych wagonów.

Pan Piotr: Wiosną 1945 roku doświadczyliśmy strasznej biedy. Po rodzinnej naradzie zdecydowałem się wymienić pamiątkę rodzinną – stary, choć zepsuty zegarek po dziadku na worek mąki, który oferowali rosyjscy żołnierze…

Pan Józef: Mojej mamie udało się zdobyć cukier, który był przechowywany w dawnym browarze. Niestety – znajdowały się w nim cząstki szkła, bo czerwonoarmiści, wybili szybę w oknie pomieszczenia, gdzie go składowano. Żeby go nie wyrzucać, mama opracowała nowy sposób przygotowywania kawy zbożowej. Najpierw rozpuszczała cukier w wodzie i gotowała ją, a następnie – przecedzała wszystko przez gęste sito. Dopiero na koniec dodawała kawę. Bardzo chcieliśmy stworzyć przynajmniej pozory normalności. Ludzie byli zmęczeni wojną. Przypominam sobie pierwszą mszę w zajętych przez Armię Czerwoną Szopienicach – 28 stycznia. Odprawiał ją ks. Biesik – oczywiście, po łacinie. W kościele paliły się tylko świece, bo – jak powiedziałem wcześniej – nie działała elektrownia. Nikt nie grał na organach – organista był jeszcze na wojnie, a zastępująca go siostra boromeuszka obawiała się opuszczać klasztor. Niektórzy usiłowali śpiewać już polskie pieśni, ale ksiądz prosił, by skoncentrować się na łacińskiej liturgii… Tak bardzo chcieliśmy normalności… Mój ojciec, wraz ze swymi kolegami kolejarzami, zaczął doglądać parowozowni – można powiedzieć – w czynie społecznym.

Pan Piotr: A nie było normalnie. Na przełomie marca i kwietnia 1945 roku pojawiło się ogłoszenie, że trzeba oddać do wyznaczonego punktu wszystkie radioodbiorniki. Przez niemal sześć lat wojny ukrywałem radio firmy Philips. Bardzo o nie dbałem i systematycznie je czyściłem. Niestety, musiałem oddać je, jak to ładnie ujęto, do depozytu. Stałem w długiej kolejce do punktu odbioru, który mieścił się w dawnej SP nr 1 (obecnie znajduje się tam m.in. sklep Rossmann). Gdy doszedłem do pokoju, żołnierz wypisał potwierdzenie, że oddałem radio. Powiedział: „Będzie do odebrania w późniejszym terminie”, po czym otworzył drzwi do sąsiedniego pomieszczenia i rzucił moje cacko na stos innych radioodbiorników. Słychać było tylko dźwięk tłukącego się szkła…

Pan Józef: Nie było normalnie. Zaczęła tworzyć się nowa władza. W Szopienicach powstała Rada Narodowa, a najgorsze „chachary” zakładały na ramiona opaski z napisem „MO”. Potem zaczęli bez wieści znikać rodzice kolegów, których uznano za Niemców. Znów, jak za czasów okupacji, pojawiły się podejrzliwość i nieufność. I choć czerwonoarmiści opuścili Szopienice, przez kilkadziesiąt lat żyliśmy w cieniu czerwonej gwiazdy. Przypominał nam o tym chociażby napis, który widniał na płocie huty: „Sojusz polsko-radziecki gwarancją niepodległości, podstawą siły i rozwoju Polski”.

Świadków wydarzeń sprzed 74 lat wysłuchały:
Daniela Dylus
Joanna Kusz-Drozdowska

Imiona szopieniczan zostały zmienione.

Wybrane źródła:

R. Kaczmarek, Koniec II wojny światowej na Górnym Śląsku w świetle meldunków Grupy Armii Środek, [w:] Zakończenie wojny na Górnym Śląsku, red. Z. Woźniczka, Katowice 2006, s. 83-93.

I. Korownikow, P. Lebiediew, J. Polakow, Opowieści z wojennego szlaku. Wyzwolenie Krakowa i Śląska w 1945 roku, Katowice 1988.

Z. Woźniczka, Katowice. Wiosna 1945., Katowice 1995.

Artykuł został opublikowany w „Miesięczniku Roździeńskim”, nr 2/2019 (luty 2019), str. 11-13.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *