Szopienice są stare, może nie tak stare jak Bytom czy Mysłowice, ale w porównaniu z wsią, w której osiadłem, są bardzo wiekowe, bo gdzieś z wczesnego średniowiecza. Cieszę się z powstania „Miesięcznika Roździeńskiego”, bo będę dowiadywał się, co dzieje się na co dzień w Szopienicach – a tego zawsze mi brakowało – i co kiedyś się w nich działo ukryte głęboko w czeluściach rodowej pamięci, wyszeptywane, gdy wszyscy byli w łóżkach i najstarsi mogli snuć opowieści o minionych nieszczęściach. Szopienice mają niezwykłe położenie w starym gorsecie hut, kolejowych zapętleń, beszongów i podziurawionej ziemi wypełnionych gruntową wodą. To ewaldy, w których łapaliśmy wiklinowymi koszami szczury wodne, a dziś są rezerwatami przyrodniczymi.
Teraz będę mógł zatapiać się w stare dzieje szopienickiej gminy w Waszym „Miesięczniku Roździeńskim”. Będę każdy numer obcyckiwał jak bombon na odpuście, tu, na swojej pustej planecie rajsko zazielenionej i cichej jak przed wiosenną burzą nad Milówką. Na wiosnę słyszę jak liście rosną a w zimie płacę wysokie rachunki za gaz.
W rewanżu będę Wam słał moje wiejskie miniaturki o Kaniach i okolicy, choć sioło powstało po ostatniej wojnie i niczego tu nie ma. Nie ma szkoły, urzędu czy kościoła. Ani kawiarni, ani knajpy. O czym tu pisać? Ale mam kotkę, urodziwą i bardzo inteligentną, nazywa się Pińdzia. Jeszcze nie dorosła a już w ciąży, z nastaniem zimy – cztery lata temu – leżała przed progiem skrajnie wyczerpana. Przyszła prosić o życie dla potomstwa, podobnie jak podczas wojny młodociane Żydówki. Była dzika i do dziś nie jest z nikim spoufalona. Przynosi myszki na dywanik przed moim łóżkiem, czasem, gdy otwieram oczy ze snu, pochyla się i liże mi nos, co oznacza, że ma ochotę na mleko. Jest wykastrowana, przez co z wiosną nie latają za nią koty.
Felieton opublikowany w „Miesięczniku Roździeńskim”, nr 3/2018 (marzec 2018), str. 4.